Rano po deszczu ani śladu. W czasie "nocy" jakieś zwierzątko wylizało puszkę po turystycznej z kolacji. Smacznego. Norwegów już nie ma. Chmury otulają fiordzik, wokół żywej duszy. Po śniadanku ruszamy pod Glymur.
Ponieważ wczoraj przejechaliśmy spory odcinek trasy, dziś do wodospadu celu mamy tylko kawałek. Na odcinku szutrowym wyprzedzamy autko osobowe z parą pasażerów. Dojeżdżają na parking chwilę po nas. Z podsłuchanych rozmów wynika, że to Niemcy. Biorą z sobą coś a'la klapki. Myślimy: "po kiego?". Później będzie nam dane dowiedzieć się po co.
Przy głównej drodze stoi znak kierujący na parking, z którego należy rozpocząć wędrówkę. Przy parkingu stoi tablica informacyjna. My oczywiście nie patrząc na nią zbyt uważnie wchodzimy na ogrodzony teren, przez który wiedzie szlak na najwyższy wodospad Europy.
Szlak, jak to w Skandynawii, trudno nazwać szlakiem. I dobrze. Po prostu co jakiś czas farbą namalowana jest kropka na kamieniu, skałce itp. Jakoś nikt się nie gubi, a trasa zamiast być udeptana ścieżką, wiedzie po prostu przez atrakcyjny przyrodniczo teren.
Idziemy lekko w górę. Stwierdzamy, że Niemcy pewnie idą na pobliską górę Hvalfell (852m). Szlak prowadzi nas prostopadle do rzeki płynącej w urokliwym kanionie. Lekko na prawo są zrobione schodki do jamy, przez którą można zejść do kanionu. Schodzimy, podziwiamy i wracamy na górę kanionu - pierwszy błąd. Idziemy górą kanionu na wschód, gdzie między jego ścianami spodziewamy się zobaczyć wodospad. Widzimy ludzi po tej samej stronie, przez co pozostajemy w przekonaniu, że idziemy dobrze - drugi błąd.
Koniec końców musimy znów zejść przez krzaczory na dół do rzeki, bo szlak jakby nam się kończy. Docieramy do przeprawy przez rzekę.
I tu rozpoczyna się nasz dramat. Już wiemy, po co Niemcom były potrzebne pseudoklapki. Między brzegami rzeki rozciągnięta jest stalowa lina. Trzymając się niej należy dojść do połowy szerokości nurtu, przejść na drugą stronę liny i wejść na bal. Trzymając się liny przejść po balu na drugą stronę. Lina rozciągnięta jest jakieś 0,5m od małej kaskady, więc jak się nie utrzymasz lub poślizgniesz, nie jest wesoło. Strach nas zjada. Postanawiamy pozostać na tym samym brzegu, bo pewnie przejście na drugi wymagane jest tylko po to, aby dotrzeć na szczyt gór, a wodospad tak czy siak będzie widoczny - trzeci błąd.
Znowu przez krzaczory na górę kanionu. Mijamy gościa w niebieskim T-shircie. Jak się później okaże, w naszej wyprawie odegra on kluczową rolę. Chwilę rozmawiamy. Opowiada, że z tej strony kiepsko widać, bo ukształtowanie terenu nie pozwala dojrzeć wodospadu w całej okazałości. Mówi, że idzie przez rzekę. Nie myśląc długo, wędrujemy dalej. Widać tylko górną część wodospadu. Idziemy dalej. Ciągle tylko ten sam górny fragment. Przeciwległa ściana kanionu wygląda bajecznie - czarne skały porośnięte niesamowicie zielonym mchem. Na półkach skalnych połyskują białe kulki - młode mewy, karmione przez latających w kanionie rodziców. Spotykamy kolejnych turystów. Potwierdzają, że z tej strony nie da się zobaczyć całego wodospadu. Pan mówi, że jest za stary i przez rzekę nie idzie. Pokazują zdjęcia - d... nie urywa, jak to mówi nasz znajomy.
Zaczyna się dyskusja - iść przez rzekę, czy nie iść? Wspinaczka całkiem sporo nas zmęczyła, w końcu my, mieszczuchy, nie jesteśmy przyzwyczajeni do trekingu. Stwierdzamy, że idziemy spowrotem do przeprawy - tam podejmiemy decyzję.
I znowu przez krzaczory. Docieramy do przejścia. Strach... Przerażenie... Dochodzą inni turyści. Mają te same wątpliwości. Po chwili po drugiej stronie rzeki, zza kamulca wyłania się znany nam koleś w niebieskim T-shircie. Ściąga buty i bez jakiegokolwiek problemu przechodzi przez rzekę. Ej no, nie wyglądało na bardzo trudne. Zrobił to z taką łatwością (a też wygląda na typowego mieszczańskiego turystę), że urosła nasza wiara w możliwość przejścia. Facet pokazuje nam zdjęcia. Z miejsca wszyscy jednogłośnie podejmujemy decyzję - idziemy! Raz się żyje!
Nasz "pasta buster" idzie pierwszy. J, potem ja, driver i na końcu naczelny fotograf. I tu pojawiła się kropla strachu - noszenie aparatu wielkoformatowego ma pewne wady:
- aparat jest ciężki
- trzeba nieść go w ręce, a więc do trzymania liny pozostaje nam tylko jedna wolna ręka
Na szczęście wszystko kończy się tylko zgubionym spustem. Osuszywszy stopy, idziemy dalej, mocno pod górę.
Pisałam mocno? Sporo mocno, z wykorzystaniem lin. W tym momencie poczułam ulgę i zadowolenie, że kupiłam mój wspaniały plecak Lowepro Video Fastpack 250 AW. Statyw trzyma się świetnie, aparat bezpieczny i wygodnie się niesie.
Chwilunię po przeprawie przez liny, jesteśmy na drugim brzegu kanionu. Podchodzimy jakieś 100m dalej. Jest. Imponujący, w całej okazałości, przepiękny, skąpany w zieleni mchu i czerni skał. Glymur. W kanionie latają białe ptaki. Woda rozpryskuje się tworząc mistyczną mgiełkę. Bajka. Nie mam słów, by opisać ten widok.
Dociera do nas, że gdybyśmy lepiej doczytali tablicę informacyjną i byli mniej strachliwi, zaoszczędzilibyśmy sobie 3h bezsensownego marszu po drugiej (złej) stronie kanionu. Ale przygoda była. Poza tym widok mniej nasłonecznionej ściany kanionu był zdecydowanie bardziej atrakcyjny, niż nasłonecznionej.
Nie idziemy dalej. Takie rzeczy, jak wodospad należy oglądać z daleka, aby móc wzrokiem objąć je w całej okazałości. Wracamy. Pewnie przechodzimy przez rzekę. Jakoś niespodziewanie siły nam wróciły. Zniknęło zmęczenie i zrezygnowanie wywołane wcześniejszą bezsensowną wędrówką. Adrenalina, emocje i zadowolenie robią swoje. Idziemy uhahani, mijamy znajome nam jamy, wchodzimy schodkami w górę. Zaczepiają nas Polacy. Opowiadamy, że mają iść przez rzekę, nie bać się przeprawy, to naprawdę proste.
Przy samochodzie siły i energia nas opuszczają. Zmęczenie bierze górę. Jest godzina 14:30. Spotykamy Niemców. Wynika z tego, że czas poświęcony wspinaczce po złej stronie kanionu był równy czasowi wspinaczki na górę.
Jedziemy do kolejnego Bonusa, trzeba coś kupić na obiad.
Szybkie zakupy w postaci kurczaka na grilla i pieczarek w puszcze. Zapas coli/pepsi (najtańsze napoje na Islandii) i heja w trasę do wodospadów Hraunfossar i Barnafoss. Po drodze robimy niewielki narzut jadąc drogą 518 przez pole geotermalne Delidartunguher.
Nasze drugie spotkanie z "gorącym obliczem Islandii" również robi wrażenie. Ze źródła wypływa 180l wody na sekundę. Gorącej! Tak gorącej, że para zasłaniała widok na 2m! Trzeba było się wysilić, aby zobaczyć czerwone i żółte skały skąpane w zieleni mchu oblane wrzątkiem i otulone parą.
W pobliskim miasteczku jest basen koło szkoły. Czynny do 18stej (nie załapujemy się, jest 18:30). Pole namiotowe przy większej knajpce pozostawia wiele do życzenia - to tylko niewielkie pole trawy. Jedziemy dalej do Hraunfossar i Barnafoss południowym brzegiem rzeki, drogą 518.
Wodospady znajdują się tuż przy drodze nr 518. Średniej wielkości parking. Mały sklepik, już zamknięty.
Pierwszy wodospad, Hraunfossar, to seria leniwie spadających kaskad wypływających spod zastygłej lawy. Widok tym bardziej malowniczy, że kolor wody przybiera miejscami odcień turkusowy.
Drugi, Barnafoss, to zupełne przeciwieństwo pierwszego. Ta sama rzeka, w odległości 100m, a zupełnie inna natura. Tu woda się spiętrza, jest dzika, wartka. Przepływa w szczelinie, nad którą rozciąga się "naturalny mostek". Legenda głosi, że kiedy istniał tu naturalny kamienny most powyżej wodospadu, jeden z dwóch chłopców z pobliskiej miejscowości chcących go przekroczyć spadł i się utopił. Matka przeklęła most, który został niedługo po tym zniszczony podczas trzęsienia ziemi.
Późno już, koło 21:30. Czas szukać noclegu. Jedziemy dalej na wschód drogą 518 w stronę kempingu Húsafell.
Podążamy za znakami, wąską asfaltową ścieżką. Docieramy do restauracji. Zamknięta. Jedziemy dalej lekko w prawo. Piękna trawka, pełno miejsca, krzaczki, prąd, łazienka. Pytamy się ludzi, jak tu zapłacić i ile. Okazuje się, że trzeba będzie zapłacić 1200ISK (ok. 36zł) od osoby rano, bo teraz nie ma gospodarzy. Znajdujemy miejsce obok krzaczków i ławeczki. Po kolacji w postaci kanapek idziemy na zwiad. Toalety nie powalają, ale ok. Dwa prysznice, woda gorąca. Pralka, suszarka. Basen otwarty od 11stej, cena 650ISK (ok. 19,5zł).
W prysznico-pralni korzystamy z wolnego gniazdka i doładowujemy w nocy baterie aparatów. Nie mamy przejściówki z siły na zwykłe gniazdko, więc nie ma seansu płacić za elektryczność.
Podczas tego etapu podróży nieoceniony okazuje się przewodnik oficjalny zachodniej Islandii:
z którego pochodzą poniższe informacje (kliknij aby powiększyć):
Jak widać, udało nam się punkty: 1 (Glymur), 4 (Delidartunguher), 5 (Hraunfossar i Barnafoss).