Gdy wyjeżdżamy słońce jest jeszcze nisko nad horyzontem. O. i A. jedzą śniadanie w Black Bear Diner. Nie polecają. Każde danie zawiera wielką porcje tłustego mięsa lub 5tys kalorii cukru. Strasznie ciężkie dania jak na śniadanie nawet w menu śniadaniowym. My poprzestajemy na zapasach z Walmarta.
Trasa jest urokliwa, wkoło ozłocone pola, niewielkie pagórki, kręta droga. Nasz wjazd do Paku rozpoczyna się wizyta punkcie informacyjnym. Trafiamy na wykład rangera o mieszkańcach parku, a konkretnie o pumach. Mountain lion jest niezwykle skoczny - jego sus wynosi nawet 20 stóp. Ten kot jest myśliwym idealnym - ma niezwykle ostre zęby i szczękę o mocnym ścisku. Słyszymy, że samice są wspaniałymi matkami, a młode są przeurocze :) Przez fakt, że długo pozostają z matkami mają silnie rozwinięte zdolności społeczne.
W visitor center pytamy o pogodę. Pani mówi nam, że mamy w pierwszej kolejności jechać na Moro Rock, a potem sukcesywnie jechać na północ. Bez problemu w jeden dzień zobaczymy wszystko co, mamy w planach. Ważne jednak, aby zacząć od Moro Rock, ponieważ istnieje ryzyko burz popołudniu, a wówczas nie wolno tam przebywać. Poleca nam także trasę, której w planach nie mamy - Crescent Meadow. Jest niedziela, więc tylko część dróg w parku jest dostępna dla samochodów prywatnych. Musimy zostawić samochód na parkingu i na moro Rock i Crescent Meadow pojechać darmowym autobusem.
Droga w dalszym ciągu jest malownicza. Wspinamy się coraz wyżej, pokonujemy coraz ostrzejsze zakręty. Z czasem pojawiają się punkty widokowe. Na pierwszym, na którym się zatrzymujemy, widać głaz nad dawną drogą. Nowa droga omija przejazd pod nim, my jednak nie możemy powstrzymać się przed wspinaczką.
W centrum parku ponownie nie mamy problemu z pozostawieniem samochodu. Między gigantycznymi sekwojami znajduje się duży parking. Zostawiamy auto i idziemy na autobus. W trakcie jazdy pani kierowca opowiada, że jak będziemy mieć szczęście, to może zobaczymy niedźwiedzia. W pewnym momencie zwalnia i pokazuje nam misia na polanie obok drogi. Wow! niedźwiedź na wolności! Tak blisko! Takich atrakcji się to nie spodziewałam.
Wysiadamy i po schodach wspinamy się coraz wyżej. Trasa wymaga trochę wysiłku, ale nie ma przeszkód, aby zatrzymywać się w wielu punktach widokowych na krótkie odpoczynki. Widok na szczycie wynagrodzi każdą kroplę wylanego potu.
Przebywając na szczycie słyszymy kątem ucha, że zaraz rozpocznie się tu program rangerski. To oznacza, że zaraz przyjdzie tu ranger i będzie opowiadał o tym miejscu. Faktycznie, po chwili pojawia się strażnik i zaprasza do wysłuchania krótkiego wykładu. Siadamy na skale i słuchamy.
Pytanie pierwsze: dlaczego sekwoje rosną tylko tutaj? te tysiącletnie drzewa przetrwały tylko w tym regionie z uwagi na wyjątkowe uwarunkowania glebowe. Potrzebują one ogromnych ilości wody, a tutaj woda nie wsiąka wgłąb, drzewa rosną bezpośrednio na płycie tektonicznej, a więc mają jej pod dostatkiem. Dowodem na to jest specyficzne rozłożenie drzew - nie rosną w dużych skupiskach, są trochę rozsiane, bo inaczej nie starczyło by im wody. W tym regionie płyta tektoniczna wypiętrzyła się w specyficzny sposób - jej krawędź stanowią góry wschodniej Kalifornii. Potem, dalej na wschód następuje nagły spadek. Zatem całe wilgotne powietrze znad Pacyfiku zatrzymuje się własnie tutaj i dostarcza sekwojom życiodajnej wody. Z tego samego powodu na wschód od gór powstała Dolina Śmierci - z powodu zapadnięcia się płyty i braku cyrkulacji powietrza.
Pytanie drugie: dlaczego sekwoje się ostały i przetrwały czasy kolonializmu? Odpowiedź: spójrzcie stąd na drogę, którą tu przyjechaliście i wyobraźcie sobie, ile czasu musiała ona zająć w tamtych czasach? Nikt tu po prostu nie dotarł. Pierwotnie obszar ten był zamieszkały przez Indian Monachee (Zachodnich Mono). Pierwszym europejskim osadnikiem, który na stałe osiadł w tych okolicach był Hale Tharp. przyprowadził go tu jeden z rdzennych Amerykanów. Osadnik zbudował sobie mieszkanie w wydrążonym pniu przewróconej sekwoi. Możemy je podziwiać do dziś na trasie wokół Crescent Meadow. Poprawną nazwą sekwoi jest mamutowiec. Tharpa starał się zachować las w oryginalnym stanie i walczył o jego zachowanie w pierwotnej postaci. Na początku jego walka odnosiła sukces. Jednak każdy chciał zobaczyć mamutowce, a dotarcie tutaj było dane tylko nielicznym. Kiedy jedno z drzew przewieziono w postaci poziomych tarcz do miasta, nikt nie chciał uwierzyć, że to jedno drzewo. W latach 80. XIX wieku ścięto wiele sekwoi na sprzedaż. Handel ich drewnem okazał się jednak nieopłacalny, gdyż ich drewno zbyt szybko się rozszczepia. Niestety, nim się o tym przekonano wiele drzew zostało już ściętych. Park Narodowy Sekwoi został utworzony w 1890 roku jako drugi (po Yellowstone) Park Narodowy w Stanach Zjednoczonych. To ostatecznie położyło kres wycince drzew.
Pytanie trzecie: czy sekwoje do rozmnażania potrzebują ognia? Odpowiedź: nie. Często widzimy drzewa, które maja poczarniałe pnie, jednak ogień im szkodzi, a nie pomaga rozmnażaniu.
Po arcyciekawym wykładzie i wspólnym zdjęciu schodzimy na dół i wsiadamy w autobus do Crescent Meadow. Po drodze wysiadamy przy Tunnel Log, gdzie władze parku zdecydowały się zrobić otwór w powalonym pniu mamutowca tak, aby mogły przez nie przejechać samochody. Autobus objeżdża pień wkoło.
W tygodniu, kiedy ta droga jest otwarta dla samochodów prywatnych można przejechać przez pień. My przez fakt, że jesteśmy w niedzielę takie atrakcji jesteśmy pozbawiani, ale i tak możemy tu zrobić sobie zrobić zdjęcia.
Zaraz obok przechodzi obok nas stado sarenek (nie wiem, czy sarenka to właściwe określenie na tutejszy gatunek rogaczy). Zachowują się one jak wiewiórki - nie boją się. To kolejna rzecz, którą sobie uświadamiamy. Tutaj nikt nie straszy zwierząt. Wszyscy je obserwują, robią im zdjęcia, zachowują się cicho w ich pobliżu. One nie widzą w nas zagrożenia. Pozwalają do siebie podejść. W parku nie uświadczysz śmiecia - panuje tu powszechny szacunek do przyrody, a delikwent, który śmiał by to naruszyć zostałby szybko zlinczowany prze innych zwiedzających. A potem dostałby jeszcze gigantyczny mandat od rangera. Strażnik parku jest osoba poważaną, której każdy słucha. Ma respekt i budzi szacunek. Dzieci chcą być rangerami, chcą bronić przyrody. To efekt wspaniałej edukacji (m. in. programów rangerskich dla dzieci). Podoba mi się to. Naprawdę życzyłabym sobie, aby u nas też to tak wyglądało.
Wsiadamy w kolejny autobus i jedziemy dalej w kierunku Crescent Meadow.
Autobus ponownie zwalnia, bo droga przed nim spokojnie idzie sobie... miś! Wydaję z siebie okrzyk radości! Scena jak z filmu!
Na miejscu pierwsze co widzimy, to ogromny napis ostrzegający, że w tym regionie można spotkać misia. My już wiedzieliśmy dwa, więc i tak osiągnęliśmy pełnię szczęścia i te znaki traktujemy ostrzegawczo. Jakoś nie wierzymy w bliższe spotkania, podobnie jak w Yosemite.
No to idziemy. Trasa praktycznie po płaskim, przyjemna, wkoło piękny las i sekwoje.
Nagle O. mówi, że na środku łąki jest miś. No nie wierzę! Patrzę.. O rzesz kuchnia jego mać, serio serio! I co teraz? No nic, on już dawno o nas wie i myśli sobie "znowu te śmierdziele idą". A więc po prostu idziemy dalej.
Spotykamy pierwszych turystów na szlaku - szli w odwrotną stronę niż my. Mówią, że po drodze spotkali małego misia i żeby uważać, aby go nie wystraszyć, bo jest płochliwy. My im palcem wskazujemy na naszego niedźwiedzia na środku łąki.
Mamutowce, wszędzie wielkie drzewa... Stojące lub powalone - każde robi piorunujące wrażenie.
Faktycznie na trasie spotykamy kolejnego misia. Jest nieduży i chyba się nas obawia, więc szybko po cichu odchodzimy aby nie wzbudzać w nim niepotrzebnego stresu.
Dochodzimy to mieszkania Tharpa w wydrążonym pniu. Spotykamy małżeństwo z dzieckiem (również szli w przeciwną stronę - a może to my poszliśmy w złą?), które całe podekscytowane uprzedza, że dalej koło wielkiego kamienia śpi niedźwiedź i żeby go nie budzić, bo jest duży. Już mamy iść w tamtą stronę, kiedy kolejna grupa z naprzeciwka (no dobra, to chyba my wybraliśmy niestandardowy kierunek wycieczki) również mówi nam o tym misiu. No to idziemy. Na przód! Na spotkanie dzikiej Ameryce!
Daleko nie zachodzimy. Ścieżka staje się węższa,a le asfaltowa. Naszym oczom po prawej ukazuje się śpiący niedźwiedź. Dwa metry od ścieżki. Chyba jednak nie mamy aż takiej ochoty na spotkania z dziką Ameryką... Idziemy powoli, cucho sza... niczym w dziecinnej piosence "stary niedźwiedź mocno śpi..." - wszytko okazuje się prawdą -boimy się go, boimy się, że nas zje... TRACH! Na ścieżce leżała jedna jedyna 5cio centymetrowa gałązka, na która ja oczywiście musiałam nadepnąć! I miś akurat teraz musiał się obudzić! Zastygamy w bezruchu. Jest od nas oddalony o 10m. Siada, ziewa, przewraca się na drugi bok i idzie dalej spać. Serio? Tylko tyle? Ok, tyle nam wystarczy :P Lepiej, nich niż już więcej nie robi :P Przechodzimy sprawnie obok niego. Odległość dwóch metrów nie daje nam poczucia bezpieczeństwa. Gdy już go mijamy, miś ponownie siada i patrzy na nas jakby chciał powiedzieć: "a tak mi się dobrze spało..."
W dalszej części spaceru nieustannie zachwycamy się wielkością sekwoi.
Prawie na samym końcu trasy, jakieś 20m od nas na polanie dostrzegamy kolejne dwa misie zajęte jedzeniem trawy.
Koniec trasy. Minęło jakieś 1,5h. Emocji nie brakło. Czekamy na autobus i słyszymy, że w jakimś zagajniku zaraz obok jest kolejny miś. Wsiadamy do autobusu do centrum parku.
w budynku centrum oglądamy wystawę. Warto zwrócić uwagę, że mamutowce nie są najwyższymi drzewami, są nimi sekwoje redwood na wybrzeżu Kalifornii. Nie są to tez najszersze drzewa, jest nim generalnie jakiś gatunek baobaba w Afryce, ale rekord należy do położonego w Meksyku drzewa z gatunku cypryśnik meksykański. One są największe pod względem ilości drewna, czyli dość wysokie i szerokie. Innymi słowy, można z nich wykonać najwięcej zapałek. Całkowita objętość rekordzisty Generała Shermana to 1486,6 m³.
Wsiadamy w samochód i jedziemy na spotkanie z największym drzewem świata - z Generałem Shermanem.
Ponownie bez problemu znajdujemy miejsce parkingowe i ruszamy na pieszą trasę do króla mamutowców. Drzewo ma 83,8 m wysokości i maksymalną średnicę 11,1 m.
Jest - wielki, ogromy, majestatyczny. Przychodzi ranger. Trafiamy na pogadankę o Generalne Shermanie. To, co mnie zapadło najbardziej w pamięć to pytanie, czy jest on mistrzem przetrwania. Mogłoby się wydawać, że musi nim być, skoro żyje już ok. 2-3tys lat. Otóż nie. Jest to gatunek, który rocznie wydaje miliony szyszek, a mimo to drzew na tym chronionym obszarze specjalnie nie przybywa. Rosną długo, a dojrzałość osiągają późno. Z uwagi na swą wielkość są narażone na rażenia piorunem.
Szyszki sekwoi olbrzymiej są nie są duże - są wielkości jajek. Znacznie większe są szyszki Sugar Pine.
Wracamy do naszego hotelu Tulare Village Inn. Tym razem jedziemy przez Fresno, gdzie na lotnisku jest siedziba wypożyczalni samochodów Alamo, gdzie można mnie dopisać jako dodatkowego kierowcę (nie było mnie przy wypożyczaniu samochodu).
Tuż przed lotniskiem uświadomiłam sobie swój niebywały geniusz - nie wzięłam z hotelu portfela z dokumentami. Brawo ja. Ponieważ jutro czeka nas dość długi przejazd do Death Valley, nie mamy nic innego zaplanowanego na ten dzień. Zatem ja i Ol. spędzimy ranek jadąc do Fresno i z powrotem aby tę sprawę załatwić. No raczej sobie nie gratuluję.