Dzień rozpoczynamy misją "bilet". Dziś i jutro będziemy posługiwać się komunikacją miejską (w tym słynnymi cable car!), więc najwygodniej nam kupić bilet 2dniowy. Taki niestety nie istnieje :( Decydujemy się zatem na bilet 3dniowy za 31USD. Bilet nie jest tani, ale biorąc pod uwagę, że przejazd pojedynczy cable car kosztuje 7USD, zdecydowanie się opłaca. Ponadto, w San Francisco istnieje siedem systemów komunikacji miejskiej: metro, tamwaje, cable car, pociągi, autobusy itd. Ogarnięcie, jaki bilet i za ile należy kupić w każdym środku transportu wymaga nie lada wysiłku i czasu. Bilet ogólny sprawca się w tej sytuacji idealnie.
Najpierw jednak należy ten bilet kupić. My na szczęście miejsce zakupu mamy niedaleko naszego hotelu, po drodze na tramwaju na prom do Alcatraz.
Listę miejsc, gdzie można kupic bilet Muni znajdziecie TUTAJ. My nasz bilet zakupiliśmy w Chancellor Hotel na Powell Street (na przeciwko Starbucks).
Z zakupionym biletem udajemy się na przystanek tramwajowy. Po drodze mijamy Union Square. Wokół roztacza się nowoczesna zabudowa, w której znajdują się teatry, ekskluzywne butiki, galerie sztuki i restauracje. To wszystko wpływa na całodobowe życie ego miejsca. Jednak to, co nas najbardziej zainteresowało to restauracja znana głównie z serialu "
Na przystanek tramwaju "F" docieramy sprawnie. Jednak robi się już dość późno, a my mamy wykupione bilety na rejs o 09:30. Zaczynamy się denerwować. Po chwili podjeżdża wagon i wsiadamy. Pan kierowca głośno krzyczy nazwę istotnych przystanków wraz z pobliskimi atrakcjami. Nie sposób nie trafić na Pier 33, z którego odchodzą Alcatraz Cruises. No, chyba, że się jest nami :P Nie rozumiemy czemu Ol. wysiada jeden przystanek wcześniej, niż to było zaplanowane. W tramwaju jest dużo osób i nasza komunikacja między sobą zawodzi. Nasza pozostała trójka wysiada na kolejnym przystanku. Okazuje się, że Pier 33 znajduje się między dwoma przystankami tramwajowymi - odległość od późniejszego jest trochę mniejsza, jednak uwzględniając czas przejazdu na ten dalszy przystanek, może się okazać, że lepiej wysiąść wcześniej. W rezultacie spotykamy się przy Pier 33 i zajmujemy miejsce w kolejce na prom. Docieramy w sam raz na naszą wycieczkę.
Bilety zakupiliśmy jeszcze w Polsce na stronie Alcatraz Cruises za 30USD, gdyż słyszeliśmy, że nie można liczyć na to, że uda się je dostać tuż przed samą wycieczką. Okazuje się, że każdego dnia sprzedawanych jest 150 biletów niedostępnych online. Jedna osoba może kupić jeden bilet, a kolejka potrafi się czasem ustawiać o 06:00 rano!
W trakcie rejsu słyszymy o strategicznym położeniu wyspy. Jej wyjątkowe położenie zapewnia możliwość ostrzału obu brzegów Zatoki. Zatem kto zdobył Alcatraz, ma w ręku Zatokę San Francisco.
Już z daleka podziwiamy tę niewielką wysepkę. Prom zawsze cumuje s tej samej strony i każdy ma okazję przeczytać jeden ze słynniejszych napisów na ścianie budynku "United States Penitentiary".
Na tej wyspie możemy doświadczyć historii, w której trudno oddzielić jednoznacznie prawdę od legend. Podobno nikt z tego więzienia nie uciekł przez 29 lat (1934-1963) jego istnienia. 34 więźniów podjęło 14 prób ucieczki (dwóch dwukrotnie). Oficjalnie nikt z więzienia nie uciekł. Prawda jest taka, że 6 więźniów zastrzelono, 2 utonęło, 5 pozostaje zaginionych, a pozostałych złapano (w tym dwóch poza wyspą). Najsłynniejsza ucieczka miała miejsce 11 czerwca 1962 roku, kiedy to trzem uciekinierom udało się zmylić straż więzienną. Frank Morris i bracia John i Clarence Anglin wykonali kukły mające za zadanie udawać ich śpiących pod pościelą. Głowy wykonali z z mydła, cementu i włosów. W trakcie nocy wydostali się ze swoich cel przez dziury, które pieczołowicie dłubali przez rok łyżkami. Po dotarciu do korytarza służbowego wdrapali się na dach więzienia przez szyb wentylacyjny. Przedostali się przez kolejne ogrodzenia do brzegu, gdzie zbudowali prymitywną tratwę z więziennych płaszczy przeciwdeszczowych i zniknęli na wodach Zatoki. Zniknięcie więźniów zauważono dopiero następnego ranka. Do tej pory nie wyjaśniono ich dalszych losów - czy zdobyli upragnioną wolność, czy padli ofiarą wyjątkowych prądów morskich? Ich losy stały się to bazą wielu filmów i seriali.
Dla całych rzeszy turystów Alcatraz to przede wszystkim więzienie, jednak to nie ludzie byli pierwszymi mieszkańcami tej wyspy. Jej oryginalna nazwa, nadana jej przez hiszpańskiego porucznika Juana Manuel de Ayala w 1775 roku to „La Isla de Los Alcatraces”, czyli "wyspa ptaków morskich" lub "wyspa pelikanów" (alcatraz po hiszpańsku znaczy pelikan). Nazwa ta była jak najbardziej adekwatna, gdyż miejsce to zamieszkiwały całe kolonie ptaków. Na wyspie nie ma wody pitnej, a więc nie mogły na niej zamieszkać inne zwierzęta, które stanowiłyby potencjalne niebezpieczeństwo dla jaj i młodych. Władcy wyspy musieli jednak ustąpić ludziom, którzy w 1850 roku postanowili wykorzystać jej strategiczne położenie do zbudowania fortu wojennego. Dziewięć lat później ukończono pierwsze mury obronne. W czasie amerykańskiej wojny domowej (1861-1865) Alcatraz stał się największym amerykańskim fortem na zachód od rzeki Mississippi. W tym czasie do fortu zsyłano pojmanych Konfederatów, więźniów wojennych, dezerterów oraz... Indian z plemienia Hopi, którzy odmówili posyłania swoich dzieci do amerykańskich szkół. W 1907 Alcatraz stało się oficjalnie więzieniem wojskowym i było nim do roku 1933.
Na początku XIX wieku, w efekcie kalifornijskiej gorączki złota, która wzmogła ruch morski w Zatoce, podjęto budowę latarni na wyspie. Ukończono ją w 1 czerwca 1854 roku - była to pierwsza latarnia morska na amerykańskim zachodnim wybrzeżu. W 1909 roku pierwotną latarnię wymieniono na nowszą. W 1963 roku dwóch stróżujących latarników zastąpiono systemem automatycznym.
Znany nam etap Alcatraz jako więzienia cywilnego rozpoczął się w 1934 roku. Osadzano tu najgroźniejszych więźniów, w tym słynnego Ala Capone (nr 85), który spędził tu pięć lat.
Więzienie było podzielone na kilka sektorów. Najgorszych rzezimieszków zamykano w bloku D. Warto zaznaczyć, że więźniom przysługiwały posiłki i opieka lekarska - i to wszystko. Otrzymywali tylko to, co było im niezbędne do przeżycia. Na wszystko inne musieli zapracować: na spacer, na kredki, papier, możliwość skorzystania z więziennej biblioteki. Podobne reguły obowiązywały w bloku D. Jeżeli osadzony sprawiał szczególne problemy, zamykano go w tzw. "dziurze" - celi pozbawionej światła i jakichkolwiek mebli. Za toaletę służyła dziura w podłodze. Nie było tu ani łóżka, ani krzesła. Ograniczano im także racje żywnościowe. Według reguł więzień mógł odbywać tu karę przez maksymalnie 19 dni, jednak brak dostępu do światła, spartańskie warunki i ograniczone jedzenie sprawiały, że więzień szybko kapitulował. W rezultacie maksymalny czas, jaki udało się tu przetrwać jednemu z osadzonych to 10 dni.
Ciekawy jest także fakt, że strażnicy patrolujący teren wzdłuż cel nie posiadali broni, gdyż mogłaby im zostać wyrwana lub wyszarpana, co mogłoby się skończyć tragedią. Dopiero strażnicy stacjonujący na specjalnych balkonach posiadali broń. Mieli oni jednocześnie idealne pole do ewentualnego strzału i wsparcia sowich kolegów będących przy celach.
Na wyspę trafiło ponad 1500 kryminalistów. Na trzech więźniów przypadał jeden strażnik. Oprócz więźniów mieszkali tu także strażnicy więzienni i ich rodziny. To chyba jedna z najciekawszych stron Alcatraz. Dzieci więźniów codziennie płynęły promem do miasta do szkoły, z której wracały również promem po zajęciach. Obowiązywał je zakaz rozmów na temat więzienia. W wolnym czasie dzieci grały, bawiły się i spędzały czas na świeżym powietrzu. Tak więc wyspa była nie tylko więżeniem - była też domem dla normalnych rodzin, którym przyszło żyć w dość niecodziennych warunkach.
Jak już wspomniałam, więźniom zapewniano tylko podstawowe warunki umożliwiające przeżycie. Mogłoby się wydawać, że panujące tu ekstremalne warunki są tylko legendą i w rzeczywistości nie było tu tak strasznie. Przypomnijmy jednak sobie, że osadzonym nie przysługiwał nawet spacer czy dostęp do książek. Na to musieli zapracować. Co więcej - nie mogli z nikim rozmawiać - wyjątek stanowił czas spacerów i posiłków. Oczywiście istniało wiele dróg pozwalających ominąć ten zakaz. Powstał swoisty język więzienny, którego literami lub słowami były dźwięki spuszczanej wody lub stuknięcia w rury kanalizacyjne. To, co najbardziej przemawia do odwiedzających to wielkość cel - były minimalnej wielkości. Na prostokącie 2,7x1,5m mieściło się tylko łóżko, zlew, toaleta i mały, składany stolik.
To wszystko wprawiało, że Alcatraz nie wykańczało ludzi fizycznie, a psychiczne. Osadzeni, pozbawieni kontaktów z innymi ludźmi, powietrzem, jakimikolwiek "zabijaczami czasu", byli narażeni na odczłowieczenie. Ich skrzywione umysły podlegały jeszcze większej degradacji. Nie mogło być mowy o resocjalizacji. Jedynym czynnikiem ustrzegającym byłych więźniów przed ponownym popełnieniem przestępstwa był strach przed powrotem do tego więzienia.
Zwiedzający zwracają uwagę na liczne kwiaty rosnące na wyspie. Ogrody Alcatraz były utrzymywane przez nielicznych osadzonych, którym pozwolono na pracę poza murami więzienia. Byli oni jednak pod stałym nadzorem strażników, których kule w każdej chwili mogły drastycznie udaremnić jakąkolwiek próbę ucieczki.
Najbardziej newralgicznym miejscem więzienia była kuchnia. To tutaj osadzenia mieli dostęp do do metalowych noży, widelców i łyżek. Co ciekawe, strażnicy jedli te same posiłki co więźniowie.
Koszty utrzymania więzienia były ogromne - trzeba było dostarczać tu wszystko, nawet wodę. Ponadto wiekowe budynki wymagały coraz większych nakładów finansowych. Z tego powodu w 1963 roku prokurator generalny Robert Kennedy zarządził zamknięcie zakładu karnego Alcatraz. Co ciekawe, osadzeni nie byli przenoszeni do innych więzień a po prostu wypuszczani na wolność. Ostatni opuścili te miejsce 21 marca 1963 roku.
Na tym jednak nie zakończyła się historia wyspy. W 1969 roku przybyła tu grupa ponad stu Indian, którzy chcieli ją odkupić od rządu za szklane koraliki o wartości 24 dolarów i czerwoną tkaninę. Była to kwota, jaką duńscy osadnicy zapłacili Indianom w 1626 roku za Manhattan.Według okupantów chcieli oni przejąć wyspę dla "Indian wszystkich plemion" i miało to za zadanie wrócenie uwagi na los rdzennych mieszkańców Ameryki i potrzebę zachowania indiańskiej kultury i tradycji. Indianie chcieli stworzyć swoistą enklawę na wyspie. miały tu powstać indiańskie instytucje, jak chociażby centrum Studiów Amerykańskich Indian, centrum duchowości, centrum ekologiczne, szkoły i muzeum. Rosnące poparcie opinii publicznej sprawiło, że okupacja stała się punktem zwrotnym we współczesnych dziejach rdzennych mieszkańców Ameryki. Okupacja, będąca efektem współpracy wielu dotąd zwaśnionych plemion, trwała 19 miesięcy. Indianie nie osiągnęli zamierzonych rezultatów, jednak rząd USA zrezygnował ze swoich zamiarów odebrania władzy rządom plemiennym i przeniesienia Indian poza ich terytoria. W efekcie ich ziemie, tożsamość kulturowa i tradycje zostały zachowane.
Dla nas Alcatraz to przede wszystkim ogromna atrakcja turystyczna. Wyspa stała się nią w 1972 roku, kiedy przybyła tu pierwsza grupa zwiedzających. Popularność tego miejsca przerosła wszelkie oczekiwania - w pierwszym roku przybyło tu 50tys turystów. Aktualnie około 1,3mln ludzi przybywa rocznie do tego więzienia.
Dziś Alcatraz wróciło do swoich pierwotnych właścicieli - zwierząt. W 1972 roku wyspa została objęta ochroną. osiem lat później osiedliły się tu czaple. Ich kolonia jest jedną z największych kolonii tych ptaków w regionie Zatoki. W roku 1997 osiedliły się tam czaple śnieżne i ich kolonia liczy kilkadziesiąt par. Poza tym na wyspie sezonowo osiedliły się inne gatunki ptaków jak ostrygojady, kormorany i gołębie.
W trakcie naszego pobytu mamy okazję spotkać jednego z więźniów Alcatraz. Podpisuje on swoją książkę o wyspie.
Warto też zdementować mit, że z wyspy nie da się uciec, gdyż specyficzne prądy morskie na to nie pozwalają. Od 1980 roku corocznie organizowany jest triatlon zwany "Ucieczka z Alcatraz" w trakcie którego zawodnicy przepływają z wyspy na ląd, następnie jadą rowerem i biegną. Tak więc jest to jak najbardziej możliwe.
Naszą wizytę kończymy rejsem powrotnym o 13:30. NA rejs powrotny nie trzeba się specjalnie zapisywać, po prostu zajmuje się miejsce na promie do miasta.
Naszym kolejnym celem jest jedno z najbardziej rozpoznawanych miejsc w San Francisco - Pier 39. Mieszczą się tutaj liczne knajpki, restauracje, sklepy z pamiątkami, karuzele i... kolonia lwów morskich - zdecydowanie najważniejsza dla mnie atrakcja :)
W trakcie naszego pobytu mamy okazję podziwiać występy komika - akrobaty.
Kolonia lwów morskich - leżą, kłócą się o miejsce na pomoście, wskakują na niego i hałasują. Wolno im robić zdjęcia i na nie patrzeć, nie wolno karmić.
Gdyby nie A. przegapilibyśmy jedną z najbardziej charakterystycznych restauracji - Bubba Gump, nawiązującą do filmu Forest Gump. Ponieważ zbliża się pora obiadowa, nie dyskutujemy długo - spróbujemy! Przed wejściem widzimy charakterystyczną ławeczkę z teczką i bombonierką Foresta oraz jego rozwalające się buty.
Na stolik musimy czekać ok. 20min. W końcu siadamy i miła pani kelnerka proponuje nam najpopularniejsze dania restauracji - Jumbo Shrimper’s Net Catch i Shrimper’s Heaven. Do tego trzy piwa (ja poprzestałam na wodzie). Z tymi piwami to śmieszna sprawa jest - są dość drogie i bardzo smaczne. Po wizycie w restauracji można pójść z rachunkiem do sklepu z pamiątkami i dostać tyle szklanek z logo Bubba Gump, ile piw się zamówiło.
Restauracja ma bardzo ciekawy wystrój nawiązujący oczywiście do filmu Forest Gump. Wszędzie wiszą cytaty ze scenariusza. Pani kelnerka zadała nam trzy pytania dotyczące filmu w ramach małego konkursu. Jeśli się chce zawołać obsługę, to przekręca się tabliczkę stojącą na stoliku z "Run Forest" na "Stop Forest".
Gdy zostają nam podane dania, nie możemy wyjść z podziwu, jak smacznie przyrządzony jest każdy rodzaj krewetek. Wszystkie sposoby podania były przepyszne. Nie oszukując nie - restauracja jest dość droga, ale to w końcu wakacje i choć raz możemy sobie pozwolić na odrobinę luksusu :) Innymi słowy Bubba Gump - polecamy!
Ważna informacja - na pierwszym piętrze po prawej stronie Pier 39 jest informacja turystyczna - można w niej dostać kupon, który przy zamówieniu dwóch dań głównych przyznaje darmową starter.
Panowie idą zwiedzać Pampanito - okręt wojenny. Bilet dwuosobowy kupiliśmy jeszcze w Polsce na amerykańskim Grouponie. W serwisie można znaleźć więcej podobnych zniżek.
My w tym czasie spacerujemy po Fisherman's Wharf. Po drodze jest wiele interesujących restauracji i Madame Tussauds. Warto wejść do San Francisco Chocolate Store i Rainforest Cafe.
A. i O. chcą pojechać na zakupy. My - do Cable Car Museum. Idziemy zatem Jefferson Street na "pętlę" cable car - Powell-Hyde Cable Car Turntable.
Pogoda drastycznie się pogarsza. Robi się przeraźliwie zimno, wieje i czasami kropi. Naszym oczom ukazuje się gigantyczna kolejka do wagonów. Tragedia... Jest coraz później, pogoda fatalna, a nas czeka co najmniej 0,5h stania. Jedynym pocieszeniem jest możliwość obejrzenia mechanizmu obracania wagonu. Nie przesadzajmy jednak - 1 raz wystarczy, a my obejrzeliśmy to 7 razy... Pół godziny czekania okazało się mrzonką - czekaliśmy 40min.
W końcu jedziemy! Mijamy Lombard Street (mamy to w planach jutro) i kierujemy się do Cable Car Museum. A. i O. wysiadają po drodze. Na miejsce docieramy 10min przed zamknięciem.
Za wejście nic nie płacimy - wstęp jest darmowy. Nie udaje się nam przeczytać wszystkich informacji, ale sama obserwacja mechanizmu napędzającego wagony jest bardzo ciekawa. Znajdują się tu wielkie koła, na których naciągnięta jest lina. O linę tę zaczepiane są wagony, które dzięki temu się poruszają. Aby zatrzymać wagon trzeba zrzucić go z liny i włączyć hamulce. Bycie motorniczym nie jest więc lekką pracą, gdyż wymaga ogarnięcia i sporej siły fizycznej.
Jest 18:10. Do nocy jeszcze daleko, więc wracamy na "pętlę" Powell Street i ruszamy autobusem do Golden Gate Park.
Przejazd autobusem nr 5 nie jest krótki - zajmuje nam ok. 40min. Idziemy na wybieg bizonów.
Po drodze mijamy staw z żółwiami, łabędziami i gęsiami.
W parku są 3 bizony. Ciężko im zrobić zdjęcia, bo stają za ogrodzeniem z siatki. Wracamy na autobus.
Mamy jeszcze chwilę, więc podjeżdżamy na miejsce, gdzie powinien być ogród japoński - chcemy się upewnić, gdzie się znajduje - przyjedziemy to jutro.
Wracamy autobusem nr 5. Tym razem wysiadamy tak, aby w miarę sprawnie dojść na Alamo Square.
Architektura San Francisco jest bardzo charakterystyczna. Większość z nas kojarzy ją z kultowego serialu "Pełna chata". Najładniejsze domy w stylu wiktoriańskim, zwane "Painted Ladies", znajdują się na Alamo Square. Najbardziej znane są te, które stanowią pierwszy pan dla panoramy miasta. Warto jednak obejść wzgórze parkowe wokół - można zobaczyć mniej popularne, jednak ciągle urokliwe domki.
Słońce już zaszło. Czas wracać, tym bardziej, że nogi powoli odmawiają nam posłuszeństwa. Niestety, ten region miasta ma wieczorem dość słabą komunikację. Najbliższy autobus za ponad 30min. Decydujemy się iść na piechotę aby nie zmarznąć. Kierujemy się ku ratuszowi miasta. W rezultacie, po ponad 20min spacerze docieramy na miejsce.
Budynek jest ładnie oświetlony i robi miłe wrażenie, jednak okolica nie jest już tak przyjemna. W otaczającym go parku roi się od bezdomnych. Trochę strach statyw wyjmować. W końcu się przełamuję i uwieczniam ratusz na zdjęciu.
Stąd już rzut beretem na "pętlę" przy Powell Street. Spacer nie należy jednak do najprzyjemniejszych. Po drodze mijamy "zbłąkane" nastolatki, wielu bezdomnych, góry śmieci. Słowem - syf, kiła i mogiła. Aż strach iść. Jak się później okaże, było to jedyne miejsce w USA, gdzie autentycznie nie czułam się bezpiecznie.
Przed nami ostatnia dziś przejażdżka cable car. Na szczęście tym razem nie musimy długo czekać - wsiadamy do pierwszego wagonu i jedziemy w kierunku hotelu. Na koniec krótki spacer na dół i zasłużony odpoczynek dla naszych nóg.
A jutro: San Francisco Botanic Garden, Japanese Garden, Pacyfik, Cheesecake Factory, Lombard Street i Golden Gate Bridge!