Pobudka! Czas na lot do Londynu. Zdajemy bagaże i przechodzimy przez security.
Lot jest krótki, dostajemy średnio smaczną kanapkę od British Airways i napój. Heathrow wita nas londyńską pogodą. Po dość długim przejeździe autobusem czeka nas kontrola dokumentów. Jak dobrze mieć nowy, biometryczy paszport i być w UE! Dzięki temu przechodzimy przez automaty, które sprawdzają nasze dokumenty i porównują je z twarzą automatycznie. Omijamy długie kolejki ludzi spoza UE :) Lotnisko wcale nie małe miasteczko. Na szczęście nie brakuje miejsc do siedzenia. Jest możliwość doładowania telefonu i laptopa. Dojadamy suchy prowiant z Polski i czekamy na lot.
Na pokładzie Virgin Airlines dostajemy standardowo kocyk, poduszkę i słuchawki. W zestawie jest także przepaska na oczy, malutka pasta do zębów i szczoteczka. W trakcie lotu dostajemy dwa posiłki.
W końcu, przed lądowaniem, naszym oczom ukazuje się jeden z symboli San Francisco - most Golden Gate!
Lecimy na południe mijając miasto. Naszym oczom pod nami ukazują się kolorowe jeziorka charakteryzujące się wielką grą barw - czerwonej i zielonej. Ta paleta kolorów to efekt mikroorganizmów. Jasnozielono jest tam, gdzie zasolenie bywa niskie, więc mogą rozkwitać glony.
Teraz czekamy już tylko na A. i 0. - mają dolecieć do nas z Las Vegas. Najpierw jednak musimy odebrać bagaże i przedostać się na ich terminal przylotów krajowych. Zaczynamy dyskutować, jaka to linia lotnicza, który terminal itd. W końcu postanawiam się spytać Pana w informacji. Ol. na to, że to nie ma sensu itp. Naszą mini kłótnię przerywa ów Pan pytając, w czym może pomóc. Jeszcze nim kończymy zadawać pytanie, on już nam tłumaczy, że musimy przejechać kolejką lotniskową na taki a taki terminal. Pytamy, czy kolejka jest płatna, a Pan żartobliwym tonem: "tak, u mnie, 1500 rubli!" Z uśmiechem dementujemy, że nie jesteśmy Rosjanami, a Polakami i jedziemy się spotkać ze znajomymi.
Długo na nich nie czekamy. Po ok. 40min odbierają bagaże i wspólnie jedziemy do naszego hotelu. Wyjścia są dwa: kolejką za 20USD lub dłużej autobusem na 5USD. Nie śpieszy się nam specjalnie, więc wybieramy autobus. Szkopuł w tym, że mamy niemałe bagaże. Bagaże nie mogą stać w przejściu, a więc muszą się znaleźć na siedzeniach. Nie ma problemu! Jedziemy i przez ponad godzinę obserwujemy widoki za oknem. Pan uprzejmie informuje nas, gdzie mamy wysiąść. Z przystanku mamy niedługi odcinek do hotelu położonego na granicy dzielnicy Chinatown.
Hotel prowadzą oczywiście Azjaci. Meldujemy się i na raty wjeżdżamy na czwarte piętro. Na raty, gdyż winda mieści tylko 2 osoby :P Pokój jest raczej niskich standardów. Na szczęście mamy swoja łazienkę. Po krótkim ogarnięciu się wychodzimy na spacer po Chinatown z nadzieją na smaczną kolację.
Chinatown jest takie, jakie się spodziewaliśmy - mnóstwo kolorowych wystaw pełnych kiczowatych gadżetów, kadzidełek i pamiątek z San Francisco. Dzielnica skupiona jest wokół Grant Avenue i Stockton Street. Wszystkie szyldy są w języku chińskim - istny mikrokosmos azjatycki ozdobiony tradycyjnymi lampionami i wszechobecnymi rzeźbionymi wężami. Wokół nas roztacza się chaos, do którego nagle przenosimy się z poukładanego San Francisco. Z zaciekawieniem oglądamy "wróżące maszyny", czyli budki z figurą mnicha/wróżbity/szamana, który za symboliczną opłatą uraczy nas jedną z ludowych mądrości na pewno dedykowanej dla nas w tym momencie naszego życia :P Ku naszemu zdziwieniu na ulicach jest praktycznie pusto. Może to wina wieczornej pory naszego spaceru. Jest to o tyle zaskakujące, że Chinatown w San Francisco to największe skupisko ludności pochodzenia chińskiego poza kontynentem azjatyckim. Dzielnica ta jest najstarszą tego typu w Ameryce Północnej i powstała w 1848 roku, kiedy to Wszystko zaczęło się w latach 1850-1900, kiedy zaczęli się tu osiedlać imigranci z prowincji Guangdong w południowych Chinach. Większością z nich byli mężczyźni, którzy pracowali przy budowie kolei transkontynentalnej i w bogatych w surowce kopalniach Kalifornii. Z uwagi na swój "staż" charakteryzuje się dość wiekową (jak na amerykańskie standardy) zabudową, która sprawnie wkomponowuje się w architekturę całego miasta. Mnie najbardziej urzekają ściany budynków pomalowane w azjatyckie wzory i zwierzęta symbolizujące kolejne horoskopowe chińskie lata. Otaczający nas krajobraz odzwierciedla ogromną chęć do zachowania swoich tradycji i zwyczajów, co skutkuje odrobiną dużą dawką kolorów i egzotyki w dość mieście jakim jest San Francisco. Podobno mieszkańcy Chinatown są przyzwyczajeni, że ich namiastka ojczyzny w obcym kraju jest większą atrakcją turystyczną niż sam słynny most Golden Gate.
Warto wspomnieć, że napływ chińskich imigrantów został ograniczony w końcu drugiej połowy XIXw., kiedy to silne nastroje antyimigracyjne doprowadziły do powstania ustawy anty-chińskiej mającej za zadanie ograniczenie napływu tej nacji. “Chinese Exclusion Act”, bo tak nazywała się ta ustawa, została uchylona w czasie II Wojny Światowej, kiedy Chiny uznano za sojusznika. Po wojnie do San Francisco przybywali już nie tylko "rasowi" Chińczycy, ale także mieszkańcy Wietnamu chińskiego pochodzenia. Do tego doszła jeszcze spora grupa imigrantów z Hong Kongu.
Po przejściu wzdłuż całej głównej ulicy i ogarnięciu cen oraz rodzajów posiłków w pobliskich knajpach, decydujemy się na lokal o nie najniższym standardzie - Cathay House. W holu podziwiamy zdjęcia sław, które tutaj jadły. Szybko podchodzi do nas kelner i sadza nas przy oknie. Dania dostajemy szybko. Porcje są duże, a zamówione piwo smaczne. Wychodzimy najedzeni i zadowoleni. Jutro przed nami pierwszy dzień prawdziwych atrakcji :)