Dziś mój pierwszy wielki dzień - spełnię jedno ze swoich marzeń i stanę twarzą w twarz z El Capitanem i Half Dome. Yosemite - nadciągam!
Naszym celem jest dolina Yosemite. Płacimy 80USD za roczny wjazd do wszystkich parków narodowych USA. Dostajemy mapę i gazetkę ze świeżymi informacjami. Wjeżdżamy przez Tunnel View. Widok zapiera dech w piersiach - jest pięknie.
Po niekrótkiej kontemplacji jedziemy na pierwszą, króciutką trasę pieszą - nad Brideveil Fall. To co od razu rzuca nam się w oczy to powszechny i łatwy dostęp do każdej atrakcji. Trasy są bardzo dobrze oznaczone. Przy każdej atrakcji jest parking, często są stacje do uzupełniania wody i toalety.
Trasa nie jest wymagająca. Powiedziałabym nawet, że jest dziecinnie prosta. Po 20min. docieramy do wodospadu.
Jego nazwa jest jak najbardziej adekwatna - spadająca drobnymi kropelkami woda z wysokiej skały sprawia wrażenie mgiełki wyglądającej jak welon.
Jedziemy południową częścią doliny w kierunku trasy do Vernal Fall. Po drodze zatrzymujemy się w dolinie przy punkcie widokowym zlokalizowanym w zakolu rzeki. Mamy okazję podziwiać Yosemite Fall.
Czas kontynuować naszą przygodę. Musimy trochę przyspieszyć, bo znając nasz brak wprawy w trekingu, trasa do mostu z widokiem na Vernal Fall zajmie nam trochę czasu.
Samochód zostawiamy na parkingu w pobliżu campingów. Od dawna wiedziałam, że w Yosemite królują niedźwiedzie. Wszystkie śmietniki mają specjalne zamknięcia uniemożliwiające penetrowanie ich przez te wielkie ssaki. Jedzenie nie może leżeć na wierzchu nawet w samochodzie, bo niedźwiedź potrafi wejść nawet do zamkniętego auta. Jeśli się nocuje w namiocie, wszelkie produkty spożywcze są zamykane w specjalnych metalowych szafkach na klucz. Gdzieś w podświadomości liczę, że choć z bezpiecznej odległości zobaczę misia, ale przy tych tłumach to chyba niemożliwe. Dalszą trasę pokonujemy darmowym autobusem.
Wędrówkę czas zacząć. Mamy tylko 1 dzień w parku, a atrakcji jest sporo, więc możemy pozwolić sobie tylko na krótki treking Mist Trail do Vernal Bridge.
Skoro w ramach relacji z Six Flags wspomniałam o otyłych Amerykanach, to tu muszę tez coś o tym napisać. W parkach narodowych ich nie ma! Są za to ludzie wysportowani, wręcz wbiegający na górę, niosący przy tym dzieci w chustach na plecach. Większości z nich zazdroszczę kondycji fizycznej. Wniosek? Grubych Amerykanów spotkasz tam, gdzie jest niezdrowe jedzenie i mało wysiłku, czyli na pewno nie na trasach w parkach narodowych.
Po drodze podziwiamy wszechobecne wiewiórki i kolorowe ptaki. Ulegamy urokom widoków. Podziwiamy Yosemite Fall z innej strony.
Po ok. godzinie i niemałym wysiłku docieramy do celu. Naszym oczom w oddali ukazuje się Vernal Fall.
Odpoczywamy chwilę, uzupełniamy wodę, korzystamy z toalety i ruszamy w łatwiejsza część trasy - powrotną w dół. Żałujemy, że brak czasu nie pozwala nam wyruszyć wyżej, na sam brzeg Vernal Fall. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Jeżeli macie czas, zdecydowanie polecam dalszą wędrówkę.
Przejeżdżając północną stroną doliny zatrzymujemy się na polu piknikowym pod El Capitanem na krótki posiłek.
Stojąc pod El Capitanem podziwiam jego wysokość, jednolitość, siłę. Monolit wyróżnia się pośród skał, stanowi wizytówkę Yosemite. Jest mekką wielu wspinaczy skałkowych - zdobycie tej góry to osiągnięcie prestiżowe. Ściągają tu wspinacze z całego świata.
Po zaspokojeniu głodu jedziemy w kierunku Tunnel View, skąd prowadzi droga na Glacier Pint. Pogoda się pogarsza, nadciągają ciemne chmury.
Tunnel View ponownie nas zachwyca. tym razem ukazuje się nam z mroczniejszej, ciemniejszej strony. Dolina wzbudza respekt, udowadnia potęgę przyrody - twórczą i destrukcyjną.
Pogoda w dalszym ciągu się pogarsza. Dopada nas deszcz, więc na po drodze zatrzymujemy się tylko na dwóch punktach widokowych.
Gdy docieramy na miejsce leje jak z cebra. Przeczekujemy najgorszą ulewę w samochodzie. W końcu los staje się dla nas łaskawy. Wykorzystując okno pogodowe, w lekkim deszczu idziemy na Glacier Point. I w tym miejscu nie wiem co napisać. Nawet zdjęcia nie oddają piękna tego krajobrazu. Naszym oczom ukazuje się Half Dome w całej swej okazałości. Widzimy też Vernal Fall i Nevada Fall. Nie ważne, jaka jest pogoda, tu po prostu trzeba przyjechać.
Ruszamy w kierunku Mariposa Grove - tam mamy po raz pierwszy zobaczyć sekwoje.
Po drodze przestaje padać. Słońce chyli się ku zachodowi, na niebie pozostają gęste chmury, więc robi się szaro i buro. Po drodze mijamy pierwsze sekwoje - budzą podziw i respekt - są ogromne. Docieramy na miejsce, samochód parkujemy tuż przy potężnym, szerokim drzewie. Niestety okazuje się, że ta część parku narodowego jest w rewitalizacji i prawie wszystkie trasy są zamknięte do 2017 roku. Nie przejedziemy zatem samochodem przez pień drzewa :( Zadowalamy się krótką przechadzką w pobliżu parkingu. Uwaga: to nie jest szyszka sekwoi! One są wielkości jajek. To szyszka Sugar Pine.
Trochę żal, że nie wykorzystaliśmy w pełni tej części parku. Pociesza nas fakt, że jutro zobaczymy sekwoje w Sequoia National Park.
Czas wracać. Standardowo zaczynamy być głodni. Po drodze próżno jednak szukać czegoś do jedzenia. Na szczęście po ok. pół godzinie jazdy docieramy do niewielkiej miejscowości, w której jest kilka knajpek. Postanawiamy zjeść w Pizza Factory.
Lokal jest przyjemny i schludny. Kucharze na naszych oczach podrzucają ciasto i formują pizzę. Szybko dostajemy danie, które solidnie napełnia nasze żołądki.
W Tulare Village Inn mamy spać dwie noce. Wrócimy tu po jutrzejszym Sequoia National Park. Hotel prowadza Meksykanie. Pokoje są schludne, jest lodówka. W pralnio-kuchni można w mikrofali coś odgrzać, wyprać i wysuszyć ciuchy. Nie jest to jednak czynność przyjemna - pomieszczenie jest brudne, śmierdzące i pozostawia wiele do życzenia.