Przychodzi mi zapłacić za mój wczorajszy "geniusz" z brakiem dokumentów. Szkoda tylko, że Ol. też obrywa za to rykoszetem i musi jechać ze mną. No nic, jedziemy do Fresno dopisać mnie w wypożyczalni samochodów jako dodatkowego kierowcę.
w drodze powrotnej tankujemy i robimy zdjęcia napisom przy drodze nawołującym do nawrócenia.
Takich transparentów jest wiele i nigdzie indziej poza Kalifornią ich nie widziałam w takim zagęszczeniu. To tylko niektóre z haseł:
- Jezus jest jedyną drogą do Pana
- Zaufaj Jezusowi, On Cię poprowadzi
- Ja jestem drogą, prawdą i życiem
- Nie lękaj się, Bóg kocha swoje owieczki
Po załatwieniu formalności wracając tankujemy, jemy śniadanie i jedziemy po A. i O. Wraz z nimi robimy zakupy w Targecie i jemy krótki posiłek w Denny's. Kierunek - Mojave!
W miejscowości Mojave mamy nadzieję zobaczyć tzw. cmentarzysko samolotów. Jak się okazuje nikt w mieście o nim nie słyszał. Potem doczytamy, że nie jest ono dostępne dla osób postronnych.
No trudno, jedziemy dalej, na północ. Jest płasko, całkowicie płasko. Nic dziwnego, że przeprowadzane są tu najważniejsze testy lotnicze. Teren jest na to idealny.
Mniej więcej w połowie drogi między Mojave a Ridgecrest zatrzymujemy się spontanicznie na chwilę w Red Rock Canyon State Recreation Area - Red Cliffs.
Do Death Valley należy wjechać z pełnym bakiem paliwa. Panowie powątpiewają w taką konieczność, a ja głupia daję im się przekonać. Skutki tego odczujemy jutro.
Robimy zakupy w Walmart w Ridgecrest. Stąd GPS wiedzie nas przez Panamint Valley na kemping w Panamint Springs.
Do doliny wjeżdżamy gdy słońce chyli się już ku zachodowi. Krajobraz z punktu widokowego na wjeździe robi przejmujące wrażenie - jest pięknie i... groźnie.
Słyszałam, że trzeba koniecznie zobaczyć jakieś ghost town. Ponieważ po drodze mijamy Ballarat, postanawiamy przeciąć dolinę i je zobaczyć.
Prawdę mówiąc, jazda tą szutrową drogą byłaby kompletną stratą czasu, gdyby nie krajobrazy i faktura pustyni wokół drogi. Samo Ballarat nie jest warte nawet 5min jazdy. Kupa złomu i kilka osłów. Za to widoki wokół - niesamowite!
Jedziemy, jest 18sta, słońce niedługo zajdzie, a my musimy jeszcze rozstawić namioty.
W Panamint Springs kupujemy wór lodu za 5USD i robimy ognisko. Pieczemy kiełbaski, które okazują się składać chyba głównie z papryki, bo po prostu wypalały nam podniebienie. A pomyśleć, że w Walamrcie mogliśmy kupić "Polish Sausages".
Nad naszymi głowami rozpościera się dywan gwiazd. Na tym odludziu nic nie jest w stanie przyćmić ich blasku. Lśnią niczym diamenty na czarnym aksamicie. Będąc w Dolinie Śmierci warto nocą spojrzeć w górę i nasycić wzrok tym widokiem - nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie nam znów ujrzeć coś takiego.
Death Valley nie zawdzięcza swojej nazwy jakimś mitom. Jest to niebywale nieprzyjazne środowisko. Postanawiam, że wstaje jutro z samego rana, czyli o 6stej, aby choć część atrakcji zwiedzić nim jeszcze słońce zacznie nas przypiekać. Reszta postanawia do mnie dołączyć. No dobrze, zatem jutro baaaardzo wczesna pobudka.