Park rozrywki Six Flags Discovery Kingdom otwierają o 10tej. My jednak z uwagi na krótki postój w znanym już nam Walmart Neiberhood oraz spacerek z parkingu do bramek wejściowych do samego parku, jesteśmy na miejscu o 10:30.
Bilety kupiliśmy jeszcze w Polsce przez internet za ok. 47USD (43,99USD+podatek+opłata manipulacyjna).Dzięki temu nie musimy stać w kolejce do kasy.
Do tej pory w USA nie mieliśmy okazji spotkać słynnych obłuszczonych Amerykanów. No, może było ich kilku na Pier 39, ale nie rzucali się nam bardzo w oczy. Co innego tutaj... Masakra... Jest godzina 10:30, a wokół nas rzesze nienajszczuplejszych nastolatków, dzieci i dorosłych chodzi i coś wpiernicza. Każdy je! Czy to chipsy, czy to popcorn, czy to lody, hamburgery, hot-dogi itd. Coś strasznego! Przecież oni ledwo, co zjedli śniadanie! To nie jest kwestia głodu, tylko tego miejsca i towarzystwa.
Na atrakcjach nie można mieć kamer. Nawet takich zamieszczonych jak czołówka albo na klatce piersiowej. Nie wiedząc o tym udało mi się nakręcić krótki filmik z pierwszej atrakcji - łódki, która po wyciągnięciu na sporą wysokość z impetem wpada w wodę mocząc pasażerów. Na szczęście nasze rzeczy pozostały bezpieczne w skrzyni na starcie/mecie.
Wcale się mocno nie zmoczyliśmy biorąc od uwagę, że usiedliśmy w pierwszym rzędzie. Zadowoleni idziemy mostkiem i zatrzymujemy się na nim chcąc uwiecznić zjazd innej grupy. O zgrozo! Nasza głupota sięgnęła zenitu! My, tępaki jedne, nie zajarzyliśmy, że łódka spadając moczy nie tylko pasażerów, a przede wszystkim wszystkich wokół - a najbardziej tych na mostku... Mamy wszystko mokre, łącznie z bielizną. Nie jest aż tak ciepło, aby nam to nie przeszkadzało. Idąc za ciosem idziemy do drugiej mokrej atrakcji - jak być mokrym to raz. Tutaj właśnie się dowiaduję, że nie wolno używać kamery, bo mogą mi ja skonfiskować. No dobra, nie będę dyskutować.
Po tym idziemy poobserwować morsy, pingwiny i lwy morskie, które za niemałą opłatą można nakarmić przygotowanymi rybkami. Zwierzęta są nieźle wytresowane przez odwiedzających i z chęcią ścigają się i skaczą po smakołyk.
Po kilku "kolejkach śmierci" idziemy na pokaz delfinów - w dalszym ciągu jesteśmy mokrzy, więc wystawiamy się na słońce jak tylko możemy z nadzieją na wyschnięcie.
To mój drugi raz na pokazie delfinów. Drugi i ostatni. Zwierzęta te wzbudzają wzmożone wydzielanie endorfin, ale nie jest to warte ich cierpienia. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, że nie jest prawdą tłumaczenie, że zwierzęta te uratowano. Są one bezlitośnie odławiane w Japonii, gdzie w barbarzyński sposób są zaganiane do jednej z zatok i bezlitośnie mordowane i odławiane. Polecam film "Zatoka delfinów". Ja obejrzałam go dopiero po powrocie z USA.
Pokaz sztuczek lwów morskich ma pewną fabułę, opowiada historyjkę.
W trakcie naszego pobytu nie udaje nam się zwiedzić wszystkich atrakcji. Jest ich tak wiele, że na pewno nikt tu się nie będzie nudził. My wychodzimy w momencie zamykania parku, o 18stej.
Zgodnie z przewidywaniami z dnia wczorajszego, nasze brzuchy zaczęły domagać się posiłku. W Wendy's panie zamawiają sałatki, a panowie hamburgery. Nasz wybór okazał się trafniejszy - sałatki są bardzo smaczne, czego nie można powiedzieć o hamburgerach. Skrótem: Wendy's nie polecamy, chyba, że na sałatkę.
Krążymy jeszcze po kilku pobliskich sklepach aby kupić trójnik z europejskimi końcówkami do gniazdek dla A. i O. Na szczęście się to w końcu udaje w sklepie Target i jedziemy na nocleg w Travelodge Turlock.
Hotel to typowa amerykańska noclegownia. Pokoje na parterze i pierwszym piętrze, wejścia z podwórka lub galeryjki. Ludzie zatrzymują się tu tylko na nocleg, bo hotel jest zaraz przy głównej trasie nie nie należy do najdroższych. A jutro - Yosemite!