Drugiego dnia naszego pobytu w Kanchanaburi postanowiliśmy się rozdzielić. K., G. i R. wybrali się na safari, a my zarezerwowaliśmy wyjazd do Elephants World.
Moje wątpliwości dotyczące tego typu ośrodków mogliście przeczytać podczas wzmianki o Tiger Temple. Idąc za ciosem, zrezygnowaliśmy z przejażdżki na słoniu. Kontrowersje wokół "słoniowej" turystyki są na tyle duże, że nie chcieliśmy się stać trybikami w turystycznej machinie. Czy nam się udało? Nie do końca.
Według naszych informacji Elephants World miało byc miejscem, w którym stare i schorowane słonie mogą doczekać swoich dni niewykorzystywane do celów turystycznych. Sam fakt, że przyjeżdżają tam turyści trochę temu przeczy. Ale jest to miejsce, gdzie naprawdę słonie nie musza pracować, a ich kontakty z ludźmi są ograniczone tylko przez same zwierzęta, która maja lub nie mają na nie ochoty. Ale po kolei.
Nasz transport przyjeżdża po nas kilka minut po 9tej. Już sama jazda na naczepie trucka, na której zamontowano dwie ławeczki, jest dla nas atrakcją. Podjeżdżamy kilkaset metrów dalej, po innych uczestników - Dunkę i Norwega. Potem jeszcze po starsze małżeństwo, którego córka jest wolontariuszką w ośrodku oraz panią z nastolatką i trochę młodszym chłopcem. Taką ekipą jedziemy ok. 1,5h. We włosach wiatr, w uszach szum pędu powietrza, a wokół prawdziwa tajska prowincja.
Na miejscu młode wolontariuszki zbierają od nas oświadczenia, że (uwaga co jest na pierwszym miejscu!) akceptujemy fakt, że słonie to dzikie zwierzęta, że będziemy to szanować, akceptować i że ni wolno nam naruszać ich natury. W dalszych punktach przyjmujemy zasady obowiązujące w ośrodku (nie stawaj do słonia tyłem, nie stawaj za tyłem słonia, nie poruszaj się bez przewodnika, nie wykonuj gwałtownych ruchów) oraz że skutki ewentualnych obrażeń "bierzemy na siebie".
W ośrodku nie ma płotu. Teren obejmuje kilkanaście hektarów powierzchni. Ograniczenie go płotem byłoby kosztowne i bezsensowne, bo gdyby słoń chciał, to i tak by takie ogrodzenie zniszczył. Tak więc słonie poruszają się po tej okolicy swobodnie, chodzą gdzie chcą i kiedy chcą. Czasem powoduje to konflikty z lokalnymi rolnikami, którym słonie niszczą uprawy. Wolontariuszki twierdziły, że rolnicy i tak są bardzo wyrozumiali.
Czas na opis tak zwanego "stick"a - kijka zakończonego zakrzywionym, płaskim szpikulcem. To narzędzie jest jedyną "obroną" przed słoniem. Nie służy do wbijania do wbijania go w zwierze, a do odwracania uwagi, aby wytrącić je z danego "toku myśleniowego", gdy staje się niebezpieczne. Jedynym sposobem jest wówczas odwrócić uwagę kolosa, na przykład przez uderzenie go w kolano drewnianą częścią sticka. Czasem zahacza się częścią metalową o ucho słonia i odwraca jego głowę w konkretnym kierunku. Pod żadnym pozorem nie wolno wbijać szpikulca w delikatną część głowy za uchem! Takie praktyki są niedozwolone. Sticki posiadają jedynie mahutowi, nawet wolontariusze ich nie posiadają. Zwróciłam uwagę, czy faktycznie są wykorzystywane zgonie z opisem przedstawionym przez wolontariuszki. Przez cały pobyt nie zauważyłam, aby ktokolwiek zranił w jakikolwiek sposób słonia.
Po wprowadzeniu idziemy do centrum ośrodka. Czas na zapłatę - 2000BHT. Nie jest to mało, ale jak stwierdzimy na koniec - WARTO. Dostajemy także butelkę z wodą, która warto przy kazdje okazji uzupełniać oraz sakiewkę na nią do noszenia w trakcie pobytu.
Po chwili pojawiają się słonie. Przyprowadzą je mahutowie. Zwierzęta grzecznie staja przy rampie czekając na śniadanie. Każdy słoń ma osobny kosz z jedzenia - dieta każdego osobnika ustalana jest zgodnie z jego potrzebami związanymi ze stanem zdrowia i wiekiem. Słonica, którą mamy okazję karmić, delikatnie bierze banany i ananasy z naszych rąk. Jest nieduża i nie lubi, kiedy głaszcze się ją po trąbie. Po kilku bananach i ananasach stwierdzamy, że karmienie jej pojedynczymi owocami zajmie godziny. Mahut podpowiada, aby wysypać zawartość kosza na rampę. Słonica z niezwykła precyzją bierze w trąbę po kilka owoców i wkłada je sobie do pyska. Mahut każe nam pilnować, aby słonica obok nie próbowała podżerać naszej jedzenia.
Pierwsze wielkie jak słoń emocje za nami! Mahutowie siadają na słonie i je gdzieś wyprowadzają. Idziemy za nimi. Na miejscu zastajemy słonie chodzące po całym okolicznym terenie. Wolontariuszka opisuje, że tu jest taki plac zabaw dla słoni. W naturze te zwierzęta nieustannie poszukują pożywienia. Tutaj dostają je na tacy, więc się nudzą, a jak się nudzą, to im do głowy głupie pomysły - tak jak koniom. W związku z tym część jedzenia jest ukrywana na terenie i słonie muszą same je znaleźć.
Wraz z innymi uczestnikami zostajemy podzieleni na około dwie dziesięcioosobowe grupy - oni idą oglądać resztę ośrodka, my idziemy kroić dynie w kostki. Wraz z O. śmieję się, że szykujemy sobie obiad :) Następuje wymiana i to my idziemy "w teren", oni przygotowują ryż z mahutami.
Podczas "obchodu" spotykamy dwa z trzech (na kilkanaście) słoni przywiązanych - jednym z nich jest odrzucona przez stano ślepa słonica, której opiekunowie chcą zbudować duży osobny wybieg, na którym będzie się mogła czuć swobodnie. Drugim słoniem jest młody samiec, dopiero dwa tygodnie temu przywieziony z USA i który jest dalej dość niespokojny.
Znajdujemy spore doły - są to miejsca, w które słonie mogą się swobodnie położyć bez ryzyka, że nie wstaną. Słoń nie będzie się chciał położyć, jeżeli istnieje szansa, że nie wstanie. Większość obecnych w ośrodku słoni ma ponad 50-60 lat, więc muszą czasem odpocząć z uwagi na chore stawy.
Słonie w tym czasie spacerują koło nas. Przychodzi słonica, podobno najbardziej kontaktowa. Gdy zauważ, że robimy jej zdjęcia, zaczyna się uśmiechać i popisywać. Pozwala się głaskać, zaczyna się drapać o drzewo. Podchodzi do nas, smyra trąbą po plecach, szuka w rękach smakołyków, czyli żółtych (i tylko żółtych!) bananów. Wydaje się być tu szczęśliwa.
Wolontariuszka pokazuje nam chaty, w których mieszkają. Wracamy do reszty grupy. Okazuje się, że krojona przez nas dynia i gotowany przez resztę grupy ryż zostały wymieszany i stanowią danie dla słoni. Ulepione kule wielkości kokosa okazują się przysmakiem wielkich ssaków, które szybko same do nas przyszły i zaczęły się domagać jedzenia. Przyszły z same z terenu i ustawiły się pod dachem.
Po "słoniowym" posiłku, czas na nasz obiad. Idziemy do centrum ośrodka. Tam zastajemy wspaniałe jedzonko! Szwedzki stół z kilkoma daniami, świeżymi warzywami, kurczakiem, makaronem itp. Wszystko palce lizać!
Po posiłku wolontariuszki pytają, kto ma ochotę jechać na plantację bananów do drzewa bananowe dla słoni. Chętnie się zgłaszamy i po chwili znowu jedziemy na naczepie trucka. Po jakiś 20 minutach dojeżdżamy na plantację. Ciekawe miejsca, nigdy w takim nie byliśmy. Szybko okazuje się, że to raczej mahutowie odwalają większość pracy ścinając i zbierając drzewa. My, aby nie być biernymi obserwatorami, próbujemy im pomóc. Ciekawe doświadczenie.
Po około godzinie, może półtorej wracamy do ośrodka. Tam czeka na nas punkt kulminacyjny - kąpiel ze słoniami. Wolontariuszki pozwalają się nam przebrać. Słonie ochlapują się błotem z okolicznych oczek. Idziemy nad rzekę. Po chwili zjawiają się słonie, które ochoczo wchodzą do wody. Mamy się kąpać w zatoczce, ale kąpiel w rzece trochę nas przeraża - w końcu to wartka rzeka! Pewnie w zimną wodą!
Nic z tych rzeczy! W zatoczce nie ma żadnego prądu, a woda jest ciepła. Na przypada spokojna, ślepa słonica, która nie specjalnie ma ochotę na "podtapianie nas", ale ochoczo polewa nas wodą z trąby gdy siedzimy na jej grzbiecie. Tylko jedno z nas może jej siedzieć na karku w trakcie pływania. Słonica obok, ta, która tak ochoczo próbowała się ze wszystkimi zaprzyjaźnić, bawi się ze swoimi "jeźdźcami" zanurzając ich w wodzie. Nie wiadomo, kto ma z tego większą zabawę - słonica, czy ludzie :)
Ten kulminacyjny punkt dnia wzbudził w nas tyle pozytywnych emocji, że sami nie wiemy, jak przetrwaliśmy tak dużą dawkę endorfin. Gdy już wszyscy się zmęczyliśmy, słonie idą na wieczorny posiłek do centrum, a my za nimi się przebrać. Po przebraniu musimy je znów nakarmić owocami. Tym razem dostajemy w przydziale samca. To trzeci słoń przywiązany. Jest przywiązywany łańcuchem na czas karmienia. Nasz kolega bardzo lubi głaskanie po trąbie i jest niebywale zaciekawiony kamerą na monopodzie. Gdy skierowałam ją do niego, postanowił szeroko otworzy paszczę i pokazać swój wielki jęzor :)
Słonie najedzone, zaczyna padać. Mahutowie zabierają je w teren, a my wracamy do Kanchanaburi.
Po przyjeździe dzielimy się wrażeniami. Reszta ekipy również jest bardzo zadowolona z safari, ale ze zdjęć, na których są misie i tygryski w małych klatkach, a dorosły tygrys pozuje z turystami, wnioskuję, że jednak bym się tam nie wybrała. Elephants World zarabia na turystach, jednak słonie są na otwartym terenie. Chodzą, gdzie chcą, nie wożą ludzi na grzbietach. Wydają się szczęśliwe.
Wieczorem idziemy wszyscy "na miasto" szukać transportu do świątyni chińskiej. Przy stanowisku KTC spotykamy Ann, która załatwia nam tuk-tuka. Pan zabiera naszą piątkę i jedziemy. Przejeżdżamy przez bramę i naszym oczom ukazuje się ciekawa, kolorowa, wręcz kiczowata budowla. Myślimy - to to! Pan mija to coś. Jedzie dalej, koło większego budynku obwieszonego charakterystycznymi, chińskimi lampionami. Myślimy - to to! Pan mija zgraję ujadających psów i jedzie dalej. Docieramy do okrągłego budynku. Jest noc. cieszę się, że wzięłam statyw :)
Świątynia jest piętrowa, okrągła. Drzwi ozdabiają ryciny, podłogę symbole zwierząt z chińskich znaków zodiaku. Schody ozdabiają figury smoków, a ściany dolnej kondygnacji - inne kolorowe płaskorzeźby.
Gdy wracamy, pan kierowca sprawnie mija zgraję ujadających psów (przy budynku, który okazuje się być szkołą) i zatrzymuje przy tym dziwnym "coś", które widzieliśmy zaraz po przekroczeniu bramy.
Pan kierowca cierpliwe przeczekuje naszą sesję zdjęciową i odwozi nas pod supermarket, w którym chcemy zrobić zakupy. Dziękujemy mu za usługę, płacimy umówioną kwotę i napiwek i idziemy na zakupy. Po wizycie w supermarkecie idziemy do klubu z bilardem i zmawiamy jedzenie. Było pyszne! niestety nie znam nazwy lokalu:(