Tajlandia 2014

Dzień 5: Erewan, Hellfire Pass, Death Railway, most na rzece Kwai

Dodano: 2014-06-29

Naszym celem było zobaczenie maksymalnie wszystkiego w tym regionie. Aby zrobić to jednego dnia trzeba niestety wynająć firmę turystyczną. Dzieje się tak dlatego, że nie ma dojazdu środkami komunikacji publicznej z Wodospadów Erewan bezpośrednio do stacji kolejki Death Railway z pominięciem Kanchanaburi. Można bez problemu dojechać do Wodospadów Erewan, wrócić do Kanchanaburi, a potem pojechać kolejką Death Railway na trasie Kanchanaburi - - Kanchanaburi, jednak jest to w praktyce nie do wykonania jednego dnia. Nie zobaczy się przy tym Hellfire Pass.

Przygotowując się do wycieczki zrobiliśmy mały reaserch. Zapoznaliśmy się z ofertą dwóch firm turystycznych: Kanchanaburi Travel Center czyli KTC oraz Good Times Travel czyli GTC. Nasz plan był następujący:

  1. Early picking up from hotel in Kanchanaburi 7:00
  2. Erewan waterfalls 8:00-10:30
  3. Lunch 12:00
  4. Hellfire Pass 13:30-14:30
  5. Krasae Cave and Wooden Bridge 15:30
  6. Death Railway 16:00

Ten plan pokrywa się z ofertą KTC-05 oraz Paradise and Memorial GTC. Z jednym szczegółem: obie firmy oferują picking up o 8:00, a więc jest się na wodospadach o 9:00 (to ok. 1h jazdy). Nam zależało na dłuższym pobycie na wodospadach, więc chcieliśmy wyjechać wcześniej. W związku z tym, nasza wycieczka była niestandardowa i trzeba było za nią zapłacić o 200BHT, zamiast 890BHT zapłaciliśmy 1090BHT. W ramach tej ceny dostaliśmy obiad, mieliśmy zagwarantowane wejście do Parku Narodowego Erewan, wejście do muzeum Helfire Pass (choć ono jest chyba darmowe), przejazd koleją (akurat ona jest śmiesznie tania), opiekę przewodnika oraz, jak się później okazało, nielimitowaną wodę.

Ulotka GTC:



Ulegliśmy też zainteresowaniu Tiger Temple. W planie pierwotnym mieliśmy odwiedzić te miejsce i oraz urządzić sobie przejażdżkę na grzbiecie słonia. Te dwie atrakcje zarzuciliśmy po głębszych przemyśleniach oraz analizie relacji znajomych i innych blogerów. Dlaczego nie należy jechać ani na jedno, ani na drugie:

  1. Tiger Temple może i pierwotnie było ośrodkiem dla porzuconych tygrysiątek, z czasem jednak mnisi zauważyli łatwy zysk. Przestali być mnichami w pełnym tego słowa rozumieniu, a zostali okrutnymi przedsiębiorcami.
  2. Tygrysy są tam rozmnażane aby nieustannie turyści mogli karmić kociaki. Co się dzieje, kiedy kociaki dorastają? Nikt tego nie kontroluje, kociaki znikają...
  3. Koci zabiera się od matek aby to turyści mogli je karmić. Żaden kociak nie dojada normalnie, bo turyści dają im butelkę przez 20 sekund na zdjęcie, potem butelka jest zabierana, kolejny turysta, 20 sekund, zdjęcia itd...
  4. Dorosłe koty są ustawiane do zdjęć - nie wolno im położyć głowy, przemieszczać się ruszać - wszak turysta chce zdjęcie czuwającego kota, a nie śpiącego - koty są budzone, kijem podnosi im się głowę itd.
  5. Koty są w kanionie przywiązane łańcuchami - z relacji znajomych wynika, że paskudnie tam śmierdzi.
  6. Wiele osób uważa, że koty są otumanione narkotykami i środkami uspakajanymi. Nie mam na to dowodów, ale dziwny jest dla mnie ich niesamowity spokój i opanowanie - w żadnym ogrodzie zoologicznym opiekunowie nie są tak blisko z drapieżnikami.
  7. Spacer z tygrysem wygląda następująco (relacja znajomych) - idziecie w grupie 30 osób, każdy dostaje smycz na 20 sekund zdjęcia, po czym "mnich" krzyczy "next!" i już smycz dostaje kolejna osoba.

Mój entuzjazm upadł wraz z obejrzeniem tych filmików:




Polecam też stronę przeciwników tej wątpliwej atrakcji turystycznej: The Truth About Thailands Tiger Temple. To miejsce jest na tyle kontrowersyjne, że niektóre firmy turystycznie nie zgadzają się na zawożenie tam swoich klientów. Polecam też stronę http://animalus.blog.pl/.

Kontrowersje dotyczące wycieczek na słoniach możecie znaleźć w dniu jutrzejszym.

Wracając do naszej wycieczki: zdecydowaliśmy się na wycieczkę z KTC, wersja KTC-05, z wcześniejszym wyjazdem, czyli w koszcie 1080BHT.

Kierowca i przewodniczka Ann przyjeżdżają po nas punktualnie o 7:00. Wsiadamy do busa (czysto, wygodnie, bezpiecznie), płacimy. Ann zaczyna nam opowiadać o wodospadach. Mówi, że faktycznie, jeśli chcemy się wykąpać należało wyjechać wcześniej. Mówi, że pójdzie z nami do drugiego poziomu wodospadów, potem pójdziemy sami.

Faktycznie dojeżdżamy do Parku Narodowego Erewan na jego otwarcie - o 8:00. NA miejscu jest bardzo mało ludzi. Kierowca parkuje na dużym parkingu. Ann mówi, w której z restauracyjek zaraz przy parkingu będziemy jeść lunch. Zaprowadza nas do centrum informacyjnego. Mówi, że nie warto iść na siódmy poziom, bo teraz w lecie ciek wodospadu jest bardzo mały - w niczym nie przypomina tego z ulotek. Poleca iść maksymalnie do szóstego. Uprzedza, że po czwartym ścieżka jest trudniejsza.

Ann idzie z nami do drugiego poziomu. Przy pierwszym i przy drugim rozkładają się Tajowie na rampach. Powyżej drugiego poziomu należy zostawić jedzenie, a butelki z piciem są oznaczane i płacimy za nie depozyt. Wracając mamy pokazać zniesione na dół butelki, wówczas odzyskamy kaucję.

Trzeci poziom to pojedynczy wodospad. Można tu się wykąpać w towarzystwie rybek, które lekko podszczypują. Aby uniknąć peelingu należy się nieustannie ruszać. My idziemy dalej.

Czwarty poziom to zjeżdżalnie - w skałach są otwory, które umożliwiają wspinaczkę i zjazd ze skał, jak z zjeżdżalni.

Na poziomie piątym decydujemy się wykąpać. Pluskamy się w ciepłej wodzie z rybkami. Po orzeźwiającej kąpieli decydujemy się na zejście w dół i kąpiele na niższych poziomach.

Na poziomie czwartym długo bawimy się na naturalnych zjeżdżalniach. Na poziomie trzecim już tylko robimy zdjęcia. Przy poziomie drugim pokazujemy butelki i odzyskujemy kaucje. Robimy zdjęcia.

Na najniższym poziomie robimy zdjęcia i K. nieszczęśliwie upada. Poważnie rani się w stopę. Krew się leje. Nasze chusteczki odkażające się kończą. Zostaje nam już tylko żel antybakteryjny, który potwornie piecze. Nasze zmagania z krwawieniem dostrzega pracownik Parku, który wzywa kolegę z apteczką. Obaj profesjonalnie zajmują się K. Dezynfekują ranę, porządnie bandażują. Grzecznie im dziękujemy, za pomoc, fachową opiekę i profesjonalne podejście.

Całe zdarzenie zabrało nam nasz zapas czasowy na kąpiele na najniższych poziomach. Nic straconego - w trakcie naszej wędrówki dół-góra-dół na najniższe dwa poziomy, na które można wejść z jedzeniem, przyszło wielu Tajów. Dzieci (a może i dorosłych) trudno najwyraźniej zmusić do korzystania z łazienki - okolica śmierdzi uryną, zrobiło się tłoczno i brudno.

W rezultacie powoli dochodzimy do naszej restauracyjki. Ann wita nas serdecznie, sadza przy niepozornym stoliku nakrytym ceratowym obrusem. Nasze wyobrażenia dotyczące obiadu nie są zachęcające. NA końcu restauracji znajduje się mieszkanko właścicieli.

Po chwili Ann przynosi zupę i dwa dania: kurczaka z warzywami i sosem oraz Pad Thai. Myślimy - no spoko, jak zjemy ta zupę z tofu (coś a'la nasz rosół), to te dwa dania na 5 osób powinny nam wystarczyć. Tym bardziej, że jest ciepło i nie specjalnie chce nam się jeść. Ale zaraz Ann wraca z dwoma kolejnymi półmiskami. No, teraz to wygląda to na wypas ucztę! Jakby tego było mało, przynosi nam wodę do picia i talerz z pokrojonym arbuzem i ananasem.

Po przykrych doświadczeniach pierwszego wieczora i ostrych wczorajszego jesteśmy tak wspaniale zaskoczeni pysznymi daniami, jakie dostaliśmy, że nie możemy wyjść z podziwu.

Nasyceni, wychodząc dziękujemy kucharce za wspaniały posiłek. Cieszy nas, że nasze powoduje na jej twarzy uśmiech. W końcu Tajlandia to kraina uśmiechu!

Wsiadamy do busa i jedziemy do Hellfire Pass. Na miejscu Ann daje nam wodę i zaprasza do odwiedzenia muzeum. K. bierze z sobą elektroniczny przewodnik i tłumaczy najważniejsze fakty historyczne.

Tak naprawdę, dopóki tu nie przyjechaliśmy, nie za wiele wiedzieliśmy o tym miejscu. Postaram się przekazać wszystko, co zapamiętałam.

Kolej między Birmą a Bangkokiem była planowana jeszcze przez II Wojną Światową. W planach miała zostać wybudowana w 4 lata. Japończycy po zajęciu tego terenu postanowili wybudować ją w 18 miesięcy. Do tego potrzebni byli ludzie. Do pracy zaciągnięto jeńców aliancki - głównie Anglików, Amerykanów i Australijczyków. Jeńcy byli podzieleni zgodnie z pierwotnym podziałem wojskowym tj. kapitanowie dalej przewodzili swoim oddziałom, a żołnierze z tych oddziałów pracowali. Pracowano po 12 lub 14h dziennie. 12h pracowali ci, którzy ścinali bambusy oraz rozłupujący kamienie. Pierwsi mieli najciężej, gdyż bambusy "strzelały odłamkami" i raniły np. w oczy. Na miejsce szło się w jedną stronę 1,5h. Po powrocie do obozu dostawali niewielką ilość jedzenia.

Każdy wyższy wojskowy japoński odpowiadał za inny odcinek kolei. Punktem honoru było ukończenie go w planowanym terminie. Gdy okazało się jasne, że nie budowa jest na tyle skomplikowana, że sami jeńcy nie wystarczą, zaczęto sprowadzać Tajów, Birmańczyków i Malezyjczyków wraz z rodzinami do pracy. Sprowadzenie ich wraz z rodzinami było przemyślaną strategią - pracujący nie mogli uciec do dżungli, gdyż skazali by członków swojej rodziny na śmierć. Ucieczka przez dżungle z dziećmi była praktycznie niemożliwa. Jak się z czasem okazało, wypłat pieniężnych również nie było lub zdarzały się sporadycznie i w mniejszej kwocie, niż ustalono z Japończykami przez przyjazdem.

Trasa była budowana w gęstym lecie bambusowym. Trzeba było wykuć lub wysadzić wiele skał, które potem należało wywieźć. Na ścieżce do tej pory można znaleźć podkłady i tory kolejowe oraz wagon do wywożenia kamieni z czasów budowy.

Budowa posuwała się wolno także dlatego, że wojskowi Japońscy nie znali się na konstrukcji mostów. Mosty budowano "na pałę", a wytrzymałość ich fragmentów sprawdzono empirycznie - jak się zawalił, to odtwarzając go dodawano solidniejsze podpory. W ten sposób życie straciło wiele osób. Aby temu zapobiec, jeńcy będący marynarzami zaproponowali stosowanie niektórych żeglarskich węzłów w celu zminimalizowania strat.

Często budowano dwa mosty na jednym odcinku - jeden "roboczy", to natychmiastowego przewożenia towarów oraz drugi - docelowy, solidniejszy.

Nie sposób nie wspomnieć o chorobach nękających budowniczych - dyzerteria, cholera, biegunki, zakażenia zebrały krwawe żniwo. Australijscy żołnierze aby się przed nimi uchronić przed jedzeniem wkładali ręce do gorącej wody, dzięki czemu rzadziej chorowali.

Film "Most na rzecze Kwai" nie oddaje do końca trudów tych obozów, jednak został oparty na faktach.

Liczbę wszystkich ofiar, zarówno szacuje się na ok. 100 tys. cywili i 16 tys. jeńców.

Po wizycie w muzeum Ann zabiera nas na spacer po dawnej trasie kolei. Pokazuje miejsce, w których są ślady po laskach dynamitu. Dopowiada fakty, które umknęły nam podczas wizyty w muzeum. Przy okazji dowiadujemy się, czemu od wyjazdu z Kanchanaburi mijamy tak wiele posterunków policji i wojska. Otóż Birmańczycy, szukając lepszego życia w najbogatszym kraju w regionie, w Tajlandii, wykorzystują nieczynny szlak kolejowy do nielegalnego przekraczania granicy.

Z Hellfire Pass jedziemy do stacji kolejowej Nam Tok. Na miejscu otwartych jest kilka straganów z pamiątkami. Wchodzimy na most drewniany postawiony wzdłuż ściany stanowiącej jeden brzeg rzeki. Po kilku metrach wchodzimy do jaskini po prawej stronie, w której znajduje się posąg Buddy.

Drewniany most, który w sumie jest estakadą, został wzniesiony własnie przez jeńców budujących Kolej Śmierci. Robimy zdjęcia i ulegamy czarowi widoku, na rzekę. Po chwili przychodzi Ann z informacją, że pociąg się spóźni i mamy jeszcze 20 minut.

Gdy nasz pociąg przyjeżdża, wsiadamy do pierwszego "turystycznego" wagonu - siedzenia stanowią ławeczki wzdłuż wagonu. Można śmiało wyglądać przez okna, w których nie ma szyb. Pociąg przejeżdża bardzo wolno po drewnianych estakadach.

Już niżej, po drodze zauważamy rośny uprawne wyglądam przypominające marihuanę. Ann wyjaśnia, że to tapioka. Po około pół godzinie jazdy wysiadamy na stacji, która jest polem. Ann pokazuje nam curry - tłumaczy, które owoce, jakiego koloru odpowiadają za konkretny smak w przyprawie. Czeka tu na nas nasz kierowca busa. Jedziemy do Kanchanaburi.

około godziny 18stej docieramy do miasta. Kierowca parkuje przy słynnym moście z filmu. Ann mówi, że za 10/15 minut będzie jechał pociąg i czkają na nas do 18:30. Idziemy. Dzisiejszy most nie jest tym samym, który został zbudowany w ramach Death Railway - tamten most nr 272 zburzyli amerykańscy lotnicy 2 kwietnia 1945 bombami azon.

Przez most prowadzi tylko jedna para torów. Co jakiś czas są zrobione zatoczki dla pieszych, których mógłby zaskoczyć nadjeżdżający pociąg. My również zajmujemy taką zatoczkę i czekamy na pociąg jadący z Bangkoku do Nam Tok. Temu miało służyć wcześniejszy koniec podróży pociągiem - abyśmy busem zdążyli na przejazd pociągu z Bangkoku przez most.

Wracamy do Ann, która wraz z kierowcą odwozi nas ok. 3km do naszego hoteliku. Żegnamy się serdecznie. To była naprawdę udana wycieczka. Żadne z nas nie żałowało tych ok. 110zł wydanych na ten dzień. Byliśmy w wodospadach wcześnie rano, wykąpaliśmy się, zjedliśmy wapniały obiad, dowiedzieliśmy się wiele o Death Railway i Hellfire Pass. Bardzo dziękujemy KTC i śmiało ich polecamy!

Poniżej pełna galeria z Erewan, Hellfire Pass, Death Railway, most na rzece Kwai: