Rano tradycyjne śniadanko i wyjazd. Po drodze widzimy startujące balony. Bardzo oryginalny pejzaż. Jedziemy solidnie padnięci, ale pani Kasia wytrwale opowiada o okolicznych zwyczajach, potrawach itp. W końcu puszcza nam piękną instrumentalną muzykę turecką. Zasypiamy.
Konya nie wzbudza w nas zachwytu. Tradycyjne tureckie miasto... no może nie do końca...Ostatecznie to miejsce narodzin tradycji derwiszów i coś w rodzaju muzułmańskiej Częstochowy.
Na miejscu pani Kasia opisuje narządzie do ćwiczeń derwiszów - "półmisek" z wystającą "kuleczką" pośrodku. Derwisz łapie kulkę między duży a drugi palec u stopy i kręci się.
Zwiedzamy świątynię. Nie wolno robić zdjęć! Czemu? Bo nie można było wytłumaczyć turystom, że nie należy robić zdjęć modlącym się i świętych wąsom Mahometa. Turyści nie mogli uszanować modlących się, więc zakazali robić zdjęcia w ogóle. I słusznie.
Konya nie interesowała mnie szczególnie, wciąż byłam zauroczona Kapadocją i nie szczególnie koncentrowałam się na opowiadaniach pani Kasi.
Niestety wracamy do tego samego kiepskiego hotelu w Antalayi. Nie pamiętam co, ale znów coś nie działało. Naprawili to w ciągu godziny. Dobrze, że to hotel na jedną noc.